
Było to dawno, dawno temu. W czasie kiedy tereny obecnego Białegostoku porastała prastara puszcza. Żeby podróżować tędy, trzeba było mieć zaufanego przewodnika. Nikt też nie zapuszczał się bez potrzeby w te dzikie ostępy. Najczęściej przebiegały tu stada płochliwych saren, czasem zabłąkał się dostojny łoś lub mrukliwy żubr pragnący zaznać spokoju od rozbrykanych żubrzątek i zrzędzącej pani żubrowej.
Ale pewnego upalnego sierpniowego dnia najmłodszy z synów panującego księcia Gedymina postanowił zakosztować swobody i bez pozwolenia rodzica wybrał się na konną przejażdżkę. Towarzyszył mu tylko jeden człowiek – stary piastun, który od maleńkości opiekował się Mondwidem i miał do chłopca wielką słabość. Zgodził się wyjechać, aby zapolować na bobry, bo wiedział, że młody książę i tak postawi na swoim. Obawiał się, że jeśli mu odmówi, jego wysokość Mondwid wymknie się z pałacu sam. Stary Olbracht nie mógł znieść myśli, że księciu mogłoby się przytrafić coś złego, więc chcąc nie chcąc wyruszył ze swoim ulubieńcem.
Wyjechali z zamku i kłusem pomknęli na wschód. Droga była piękna, las pachniał żywicą i ziołami, wczesnym świtem ptaki śpiewały jakby przeczuwając, że słucha ich syn tutejszego władcy. Olbracht z miłością i dumą patrzył na smukłego, drobnego jeźdźca z rozwianą czupryną pędzącego przed nim. Nie miał własnych dzieci i całą duszą pokochał oddanego mu w opiekę księcia. Wiedział, że jego ojciec Gedymin byłby bardzo niezadowolony z ich szalonej wyprawy, więc postanowił skłonić młodzieńca do rychłego powrotu.
Książę zwolnił, wskazał ręką na zarośla porastające brzeg niewielkiej rzeczki. Istotnie wszystkie brzózki były u korzeni przycięte przez bobry.
– Jesteśmy na miejscu. Tu zaczekamy na nasz łup – szepnął do opiekuna. Oczy błyszczały chłopakowi. Widać w nich było pogodną dobroć i wesołość.
– Przejadę przez rzeczkę na drugi brzeg – zdecydował Mondwid. – Wydaje się, że to piękne miejsce. Tam zaczekamy... Nie skończył, bo koń potknął się o wykrot, a jeździec z impetem przefrunął nad jego głową i spadł przy samym brzegu rzeki. Olbracht zamarł. Co robić? Oddalili się od zamku o dobre dwie godziny jazdy. Co robić? Stary ukląkł przy księciu i próbował go cucić.
– Pomocy! – krzyknął co sił w płucach.
– Panie nie trzeba wzywać pomocy – rozległ się głos. – My się zajmiemy rannym.
Olbracht zobaczył trzech chłopców niewiele starszych od księcia.
– Przyniesiemy wodę. Sprowadzimy matkę. Ona na pewno coś poradzi – mówili jeden przez drugiego.
Rzeczywiście niedługo pojawiła się niewysoka kobieta. Trudno było powiedzieć, ile miała lat, ale stary Olbracht poczuł się w jej towarzystwie bezpiecznie. Nabrał pewności, że książę wyjdzie cało z niebezpiecznej przygody. Kobieta poruszała się energicznie, z jej twarzy nie schodził uśmiech, a w oczach błyszczało kojące światło.
– Mamo – szepnął książę, otwierając oczy. Wydawało mu się bowiem, że słyszy swoją dawno zmarłą matkę.
– Tak synku, leż spokojnie, spadłeś z konia. Zaraz sprawdzimy, czy nie złamałeś żadnej kości – uspokajająco rzekła kobieta.
Fachowo badała chorego, nucąc jednocześnie jakąś piękną, wpadającą w ucho melodię, która wszystkich dziwnie uspokajała.
– Chłopcy, niech jeden pojedzie do zamku powiedzieć, że książę spędzi dzień, dwa w puszczy. Niech uspokoi wszystkich na dworze, a ja zapraszam do chaty.
Najstarszy z młodzieńców popędził osiodłać konia, a dwaj młodsi zanieśli księcia do niewielkiej chaty na polanie. Wewnątrz pachniało sosnową żywicą, ogień buzował na kominie, a gospodyni już podawała polewkę, której smak oczarował gości.
Nad ranem przybył z zamku sam książę Gedymin. Kiedy zobaczył, że Mondwidowi nic nie zagraża, przywołał całą gościnną rodzinę i rzekł:
– Dziś dowiedziałem się ważnej nowiny – wśród takich poddanych jak wy nic złego nie przytrafi się mojemu synowi. Żeby upamiętnić dzisiejsze zdarzenie chcę, abyście zbudowali tu osadę. Niech nazywa się Biały stok od pięknego potoku, który tędy przepływa. Składam wam i waszej pracy życzenia – książę podniósł głos – niech będzie to szczęśliwe miejsce, piękne i dobre jak wasza matka, miejsce przyjazne przybyszom i wygodne dla mieszkańców.
W tym momencie zatrzepotał nad głową księcia ptak. Gedymin uniósł głowę. Na dębie siedział wielki jastrząb – karmił swoje pisklęta.
– Dobry znak – mruknął – dobry znak.
